Godzina 23, siedzę na łóżku i planuję dzień kolejny. "W końcu się z nimi spotkam, potem oddam książki do biblioteki, kupię buty i słuchawki, koniecznie posprzątam w szafie i może w końcu uda mi się załatwić ten dowód". Z rozmyślań budzi mnie tata:
-Jutro wyjeżdżamy. Pakuj się.
To jest mój tatuś. Zdecydowane przeciwieństwo mnie w kwestii zdecydowania. Tego mu zazdroszczę.
Nawet nie jestem specjalnie zła za pokrzyżowanie mi planów, ale nie mam ochoty na pakowanie o tej porze. Wyrzucam z szafy rzeczy, które chcę wziąć. Patrzę na torbę, w którą mam się spakować i połowę wkładam z powrotem. Tego nauczyła mnie wycieczka w góry Izerskie. Co prawda tym razem nie mam dźwigać bagażu na własnych ramionach przez 16 km., ale nawyk pozostał ;)
Budzę się o 8. Mieszkanie posprzątane, wszyscy spakowani. Tata wstał o 5. Wiedziałam, że po kimś to mam!
Jedziemy. Najpierw na wieś do babci. Za co lubię wieś? Za jedzenie. Zaraz po przywitaniu z dziadkami biegnę do ogródka. Maliny! Marchewki!
Niewiele mi do szczęścia potrzeba. Jeszcze tylko spokoju. Idę na pole i tam go uzyskuję. Wiatr we włosach, słoneczko i cisza! Siadam pod Orzechem, zakładam słuchawki i odlatuję w świat opisany przez Bon Joviego.
Ląduję i wracam do domu. Musiałam długo lecieć, bo obiad już zjedzony.
-Gdzie ty byłaś?
Mam ochotę odpowiedzieć:
I fell through the stars.
Went walking on the moon.,
ale z moich ust wymyka się tylko: "na polu".
Najedzeni ruszamy w dalszą drogę. Tata opowiada o wioskach, które mijamy. W końcu to jego rodzinne strony.
-W tej miejscowości są tylko 3 domy... tu ma swoją rezydencję jakiś milioner... a tamta nazywa się Żydowski Bród...
Docieramy do celu! Jezioro Sławskie. Wychodzimy z samochodu, gdy Słońce chowa się za chmury. Wyjdzie zza nich dopiero za 4 dni.
Namiot rozłożony, zakupy zrobione, brzuchy syte. Idę nad jezioro. Wchodzę na molo, siadam i rozkoszuję się widokiem. W związku z pogodą i porą obiadową byłam na nim sama. Całe molo dla mnie :) Biegnę po zeszyt i zaczynam pisać. W takim miejscu słowa łatwiej przelać na papier.
Mimo szarego nieba postanawiam się wykąpać. Nigdy nie mogłam zrozumieć ludzi, którzy przemierzają setki kilometrów jadąc nad morze czy jezioro, żeby się posmażyć na plaży. Wchodzę do wody. Znowu nikt nie wchodzi w moją strefę prywatną. Prawie jak prywatne kąpielisko :D Jednak za długo w tym luksusie nie wytrzymuję. Wracam do namiotu, suszę się i znowu idę nad jezioro. Tym razem inną ścieżką. Trafiam na długi mostek. Z zeszytem pod pachą kroczę na przód. Dochodzę to końca. Robię zdjęcie przystani telefonem, skrobię kilka słów i wracam.
Czas na ruch. Ścieżki na kempingu, aż zachęcają żeby na nich pobiegać. Mnie długo zachęcać nie trzeba. Szybko odnajduję swój rytm i biegnę. Wbiegam w jakiś las. Jak przyjemnie! Tylko ja i "happysad" na uszach. Dobiegam do centrum, a tam miejski internet! W 5 minut sprawdzam wszystkie instagramowo-facebookwe nowinki, próbuję podziwiać architekturę, ale nie bardzo jest co i biegnę z powrotem.
Zdążam na zachód słońca. Chwilę się zachwycam, po czym ogarnia mnie samotność. Wszędzie wokół zakochane pary, grupy przyjaciół, a ja jak sierotka siedzę po turecku na molo, z dala od przyjaciół. I gdy tak topię się w tej samotności, wpadam na pomysł skorzystania z koła ratunkowego- telefon do przyjaciela. Pogadałyśmy, pośmiałyśmy się. Od razu mi lepiej. Ale potem znowu smutek mnie dopada. I wtedy postanawiam wyprodukować kilka endorfin, czyli znowu biegać. Już po zachodzie słońca truchtam przez pole. I nagle na mojej twarzy pojawia się uśmiech, śpiewam to co aktualnie leci w słuchawkach i myślę "życie jest piękne". Zastanawiam się czy można przebiec jezioro dookoła, ale już na pierwszym zakręcie natrafiam na przeszkodę. Cóż, zawracam i po raz kolejny wbiegam na molo. Ciemne, opustoszałe, spokojne jezioro... Ładny widok. Zmęczona zasypiam przy dźwiękach "Autobiografi" śpiewanej w klubie karaoke.
1 komentarze
:))))
OdpowiedzUsuń